Wygrać z nałogiem
Może myślisz sobie: “Wystarczy trochę silnej woli, żebym sobie z tym poradził.” Ten artykuł pokazuje, dlaczego siła woli to za mało i co jest wystarczająco silne...
Autor - Ted N.
Życie narkomana to seria stop-klatek. Tak jak tamta noc, gdy jechałem do domu moich rodziców i z zaniepokojeniem zauważyłem w lusterku niebiesko-czerwone światło. Gdy ze 120 km/h zwolniłem i wreszcie zatrzymałem samochód, zdałem sobie sprawę, że jestem w szlafroku i spodniach od piżamy w zieloną kratę. W pośpiechu policzyłem, ile drinków wypiłem w przeciągu kilku ostatnich godzin i przypomniałem sobie, że w kieszeni mam pół grama heroiny oraz, że po samochodzie poniewierają się inne kompromitujące mnie rzeczy.
Byłem jednak spokojny jak niedzielny poranek,... który właśnie się zaczynał. Często jeździłem do domu w niedzielę między dziewiątą a jedenastą rano, wiedząc, że rodzice i brat będą na mszy, podczas której się za mnie modlili. Te powroty nie oznaczały spędzania czasu z rodziną ani wspólnego obiadu -- potrzebowałem pieniędzy. Jednak, tamtej nocy była trzecia nad ranem a ja nie mogłem czekać aż wyjdą do kościoła.
Ale co z gliniarzem? Gosć w niebieskim, który ślubował pilnować porządku na naszych drogach, zapukał zdecydowanie w okno. Wsunąłem na wpół wypalonego papierosa w zgniecioną puszkę i opuściłem szybę. Nie zdradziłem mu żadnego z moich sekretów, a on nie powiedział nic na temat mojego nocnego stroju, wczesnej pory ani drżących rąk. Mówił o sarnach i o zagrożeniu jakie mogą stwarzać dla kierowców przebiegając przez jezdnię. Był wyrozumiały, wrócił do swojego oświetlonego krążownika szos bez wypisania mandatu. Pomyślałem, że widocznie wyglądałem na zmęczonego, a nie pijanego.
Przez jakiś czas dobrze mi szło wlewanie w siebie wielkich ilości wódki i zachowywania pozorów trzeźwości. W rzeczywistości, od długiego czasu nie wychodziłem z ciągu i normalnie czułem się właśnie wtedy, kiedy byłem na gazie. Ze spokojem patrzyłem jak policjant odjeżdża i prawie z zawodem ruszyłem dalej, zapalając nowego papierosa. To nie koleś w radiowozie był moim przeciwnikiem. Swojego wroga zobaczyłem, patrząc w lusterko nad głową.
Czym jest uzależnienie? Izolacją.
Wolałem być sam, a jednocześnie sobą pogardzałem. Bałem się siebie i tego, co mogłem zrobić pozostawiony sam ze sobą przez zbyt długi czas. Więcej niż raz kończyłem w kuchni przy szufladzie ze sztućcami i ostrym nożem w dłoni. Przykładałem jego stalowy koniec do szyi, pragnąc poczuć cokolwiek, pragnąc umrzeć, lecz w rzeczywistości zwyczajnie chcąc żyć. Rano budziłem się na kuchennej podłodze -- dorosły mężczyzna, który zasnął zmęczony płaczem, złamany, tchórzliwy, zniewolony i absolutnie samotny.
Przez jakiś czas próbowałem imprezowania, na początku zawsze z optymistycznym nastawieniem, aż do momentu, kiedy trafiałem do zatłoczonego pokoju wypełnionego twarzami ludzi, których wolałbym nie spotkać. Nie chodzi o to, że wybierałem jakieś podrzędne imprezy. Problem tkwił w skrępowaniu, jakie odczuwałem pośród innych, siląc się na rozmowę, która była dla mnie wykańczająca. Zostawałem więc jakieś dziesięć minut, udając zainteresowanie po czym czmychałem niby to na papierosa a w rzeczywistości do samochodu. Przez pierwsze kilka lat takiego zachowania, przyjaciele dzwonili i pytali gdzie zniknąłem aż w końcu przestali.
W filmach widok ludzi, którzy budzą się w nieznanym łóżku albo na obcej kanapie i zastanawiają się jakim cudem tam się znaleźli wydaje się zabawny. Ja nie przypominam sobie jednak, żebym kiedykolwiek dostrzegł humor sytuacyjny, budząc się na siedzeniu mojego auta, zaparkowanego pod złym adresem. Nigdy nie zdobyłem się też na uśmiech, zbierając się z poplamionego dywanu, żeby trafić jakoś do domu.
Wolałem zostawać w moim mieszkaniu, z którego wychodziłem tylko po papierosy i alkohol lub po narkotyki. Tak było bezpieczniej. Nie musiałem przynajmniej zastanawiać się, czy kogoś zabiłem. W końcu postawnowiłem nie wychodzić w ogóle. Zamykałem drzwi na klucz, spuszczałem żaluzje i siedziałem tak całymi dniami. Żeby nie było wątpliwości, całkowita izolacja jest przepisem na to żeby totalnie sfiksować.
Co tkwi u źródeł uzależnienia? Psychiczna blokada.
Rozmowa z narkomanem i/lub alkoholikiem (moim zdanie między obiema przypadłościami nie ma żadnej różnicy) nie przypomina wcale rozmowy z dzieckiem. Ta osoba jest obecna pod każdym fizycznym względem, ale tkwi w niej blokada psychiczna. Lubiłem wygłaszać rozwlekłe, płynące z głębi serca monologi na temat okrucieństwa Boga i życiowych nieszczęść, ale moja publiczność malała w miarę jak stawały się one coraz dłuższe i coraz bardziej ponure.
Ulga przychodziła w nocy, w przerwie od zapijania się, połykania, wciągania, palenia, wstrzykiwania sobie czego popadło żeby poczuć ulgę od... nie wiem czego. Od czego uciekałem? Moje powody z czasem zaczęły ulegać regresji. Picie i ćpanie kiedyś czemuś służyło. Dawało wolność, jasność umysłu, spokój i beztroskę. Gdzie podziały się te rozwiązania i kiedy rozwiązanie zmieniło się w problem? Środki ucieczki stały się, w ironiczny sposób, moim więzieniem. Potrzebowałem nowego wyjścia.
Wiem, że Bóg najstraszniejsze nawet sytuacje potrafi przeistoczyć w coś pięknego. To prawda, która potwierdza się w moim życiu każdego dnia. Pamiętam jak podczas terapii zastanawiałem się nad następnymi krokami na niewyraźnej ścieżce, nie wiedząc co myśleć o ostatnich dziesięciu latach mojego życia. Czy całkiem je zmarnowałem? Co powinienem zrobić z tym całym bałaganem i jak iść naprzód, skoro to tak niedawna przeszłość?
W ciągu kilku ostatnich lat analizowałem swoje życie, by dojrzeć w nim działanie Boga. Gdzie był, gdy czułem się samotny i opuszczony? Czy był przy mnie, kiedy setki razy wracałem do domu na podwójnym gazie, naszprycowany prochami? Czy był przy mnie, kiedy budziłem się w zupełnie obcych mi miejscach? A może wtedy, gdy o czwartej nad ranem gramoliłem się do wanny z gorącą wodą i traciłem przytymność, podczas gdy wszyscy zdążyli już wyjść a ja dopiero odzyskiwałem świadomość.
W tak wielu sytuacjach Bóg objawił swoją opiekuńczą obecność i pomoc. Gdybym zdawał sobie z tego sprawę już wtedy, zastanawiałbym się: dlaczego? Co takiego zasługiwało we mnie na ocalenie? Sam sobie byłem panem i nie miałem żadnego wkładu w otaczającą mnie rzeczywistość. Dlaczego więc Bóg w ogóle się mną przejmował?
Wiedziałem aż za dobrze, podczas tych koszmarnych nocy, że prawdziwej ulgi nie znajdę ani we flaszce, ani w rozgniecionych na stole tabletkach. Co wcale nie znaczyło, że przestałem jej szukać. Po prostu nigdy nie byłem usatysfakcjonowany.
Jaki jest nabardziej prawdopodobny skutek uzależnienia?
Wołałem do Boga, krzycząc i płacząc ze złości, żeby mnie uratował. Co noc nie mogłem znieść myśli o kolejnym poranku, pewien, że nie zdołam przetrwać jeszcze jednego dnia. Wszystko mnie przerażało: dzwonek telefonu, pukanie do drzwi, szkoła, praca, każda napotkana osoba, ale najbardziej bałem się samego siebie. Nigdy nie byłem pewien, jak się zachowam. Smarując kromkę chleba nachodziło mnie nieodparte pragnienie, żeby poderżnąć sobie gardło. Przejeżdżając przez most miałem ochotę skręcić kierownicą w bok i się roztrzaskać. Zanim wsiadłem do samochodu, na rozgrzewkę wypijałem drinka, wiedząc, że będą kolejne.
Chciałem umrzeć, ale wiedziałem jak smutny byłby mój pogrzeb. Nikt nie byłby zaskoczony. Ludzie mówiliby raczej o moim potencjale niż o osiągnięciach. Rodzice obwiniali by siebie i spędzili resztę życia we wstydzie i żałobie. Swoich braci pozbawiłbym uśmiechu i niewinności. Wspomnienie o mnie byłoby dla nich ciężarem.
Moi szkolni koledzy rozpamiętywaliby nasze wczesne lata z tkliwością i, przez krótki czas, piliby za moją pamięć. Moja przyszła żona nigdy by mnie nie poznała, a moje dzieci nigdy nie przyszłyby na świat. Nie mogłem pozwolić na tak tragiczne zakończenie, ale nie widziałem dla siebie żadnego wyjścia. Zbyt daleko zaszedłem.
Byłem alkoholikiem, narkomanem, wylali mnie ze szkoły, zawiodłem jako syn i brat, ale przede wszystkim byłem przerażonym chłopcem. Stałem się tym, kim nigdy nie przypuszczałem, że się stanę.
Dlaczego upór nie wystarczy, by wygrać z uzależnieniem
Po dwóch miesiącach leczenia, podczas którego nie dokonałem żadnych postępów, byłem wykończony bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Mimo, że nie piłem ani nie ćpałem przez sześćdzieciąt dni, wciąż napędzały mnie jakieś substancje. Nie umiałem funkcjonować jak inni ludzie. Picie pozwalało mi przynajmniej uniknąć spełniania tych wszystkich życiowych oczekiwań, do których uważałem, że nie mam zdolności. Teraz byłem jednak bezbronny. Rozwiązanie nie tkwiło już w stojącym przede mną kieliszku ani w równych ścieżkach na szafce.
Wielokrotnie wołałem do Boga na kolanach, ropaczliwie wzywając Jego pomocy, ale nigdy nie poddając się Jego woli. Jednak tamtej nocy, siedząc samotnie w pokoju i zwracając się do Niego zapragnąłem być całkowicie uczciwy. Powiedziałem mu o tym, jak gorąco pragnę się zmienić, złożyć mój nałóg na Jego ręce i pozwolić Mu na przejęcie kontroli nad moim życiem zamiast pozwalać się mu nieść. Tamtej nocy zasnąłem spokojny. Po raz pierwszy w życiu poczułem wówczas przedsmak wolności.
Różnica między tamtą modlitwą a innymi zawiera się w jednym, kluczowym słowie, które brzmi: wiara. Nawet w najgorszych momentach swojego zniewolenia przez nałóg, wierzyłem, do pewnego stopnia, że Bóg mógłby mnie uwolnić od tego ciężaru. Mimo to, upierałem się, by postępować po swojemu. Nigdy wcześniej nie powierzyłem Mu żadnego ze swoich problemów, ani nie prosiłem Go o mądrość i prowadzenie w tym, jak powienienem postępować. Tamtej nocy po raz pierwszy zagościło we mnie przekonanie: „Niech będzie, pozwolę, żeby Bóg się tym zajął, bo widzę, że sam sobie z tym nie radzę.”
Ludzie myślą, że do wyjścia z uzależnienia wystarczy upór. Wiedziałem, że mój nałóg był zwykłym masochizmem, ale nie umiałem wyobrazić sobie życia bez narkotyków i alkoholu. To było dno, ale również jedyny sposób na życie i jedyna pociecha. Determinacja w takiej sytuacji jest niemożliwa. Jeżeli nie potrafię zobaczyć na czym polega mój problem, w jaki sposób miałbym go zwalczyć? Na szczęście jest Bóg.
Czy jest coś silniejszego od uzależnienia?
Nałóg to przebiegła, nieustępliwa, pozornie niezmienna siła, która nie ma jednak szans w obliczu potęgi Boga. Tak jak moja determinacja i siła woli nie mogły mierzyć się z moim uzależnieniem, tak ono nie miało szans wobec Boga. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to jedno z ulubionych narzędzi Szatana, gdyż w tak niesamowity sposób przypomina opętanie. Wychodzenie z nałogu jest prawdziwą duchową walką.
Teraz wiem, że nie mogę żałować tych lat zagubienia. Wiążą się z nimi bolesne wspomnienia, ale nie zostały całkowicie zmarnowane, bo Bóg miał możliwość okazania swojej chwały. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że bez tak wielkiego cierpienia i poczucia bezsilności, przy całej swojej ówczesnej arogancji i uporze nigdy nie udałoby mi się poznać Boga. Zostałem do tego w pewien sposób zmuszony.
Moja relacja z Bogiem rozwijała się powoli. Wciaż nachodzą mnie momenty zwątpienia i oporu, ale tak, jak zacząłem poznawać Boga dzięki swojemu nałogowi, tak mój stopniowy powrót do zdrowia zachęca mnie i skłania do coraz większej bliskości z Bogiem. Mój plan jest prosty -- szukać Boga bez względu na to, czy mam na to ochotę czy nie.
Oto fragment z Biblii autorstwa św. Pawła, który napisał te słowa do przyjaciół i uczniów Jezusa:
„[...] cokolwiek jest prawdziwe, cokolwiek szlachetne, cokolwiek sprawiedliwe, cokolwiek czyste, cokolwiek miłe, cokolwiek godne polecenia, jeśli coś jest cnotą i jeśli jest chwalebne -- o tym sobie rozmyślajcie. Czyńcie też to, czego się nauczyliście, co przejęliście, co słyszeliscie i co widzieliście u mnie; a Bóg pokoju będzie z wami.”1
Podobało mi się rozmyślanie o tych rzeczach zamiast myślenie o tym, co wciągnąć do nosa.
Co wyniosłem z nałogu
Moja przeszłość, choć tak ponura stała się nieocenioną zaletą. Teraz odpowiadam za to, żeby pomagać innym wychodzić z uzależnienia. Dzięki podobnym przeżyciom istnieje między nami szczególna więź. Co tydzień każda nowa osoba, nie wiedząca jeszcze jak znaleźć wyjście ze swojego uzależnienia, opowiada mi o swojej niedawnej przeszłości, o tym co skłaniało ją lub jego do nalania sobie kolejnego drinka, albo załadowania kolejnej strzykawki. Opowiadają mi o swojej hańbie ze spojrzeniem pełnym wahania i obawy przed osądem. Kiedy kończą mówić, zwieszają głowę, niezdolni do potrzymania kontaktu wzrokowego. Uśmiecham się wtedy i mówię im całkowicie szczerze: „Tak, ja też tak robiłem.” Wtedy ich wstyd i wyobcowanie znika. Mówię im więc jak wielkie zmiany zaszły w moim życiu. Doświadczenie na sobie cudu, lub fakt, że uczyniono go dla ciebie to jedna rzecz, ale dobrowolne uczestnictwo w cudownym uzdrowieniu innych ludzi to wyjątkowy przywilej.
Jak wyrzutek, ćpun i pijak -- ktoś, kto okazał się porażką w każdym aspekcie życia może stać się narzędziem Boga? Jak ktoś, kto jeszcze niedawno był przekonany, że świat byłby lepszy bez niego może działać w imieniu Boga? Nie mam na to pytanie odpowiedzi, bo Bóg działa w sposób, którego nie rozumiem. To zabawne, ale wydaje się działać przez ludzi, którzy wydają się do tego najmniej właściwi. Jeśli taki ma sposób działania, to ja nie zamierzam go kwestionować.
W ciągu sześciu miesięcy od zawierzenia się Bogu i ciężkiej pracy nad zachowaniem trzeźwości, wróciłem na studia i wkrótce ukończyłem je z bardzo dobrym wynikiem i doświadczeniem życia studenckiego, o czym wcześniej nawet nie śniłem. Od tamtej nocy, kiedy upadłem na kolana minęły trzy lata, a ja ani razu nie poczułem się zrozpaczony. Nie mogę powiedzieć, że moje życie jest „w porządku.” Ono jest niezwykłe. Nie znaczy to wcale, że zarabiam miliony, jestem sławny, wszyscy mnie podziwiają i mogę wszystko. Mam na myśli to, że każdego ranka staram się ze wszystkich sił oddać moją wolę w Boże ręce, prosząc Go, by przeze mnie działał, a On zawsze wysłuchuje tej modlitwy. Gdy otwieram się na możliwości, widzę je wszędzie dookoła siebie. Niegdyś wlewałem w siebie całą butelkę alkoholu, by móc zasnąć na kilka godzin, a później znów to powtórzyć. Teraz jednak zasypiam ze świadomością, że wykonałem pracę dla Wszechmogącego. Co może być wspanialszym podsumowaniem dnia niż to?
W tej chwili pracuję ze studentami w Duluth, w stanie Minessota przy programie odwykowym dla kobiet i mężczyzn, którzy niedawno zerwali z nałogiem i chcą ulepszyć swoje życie, odzyskać to, co stacili przez uzależnienie oraz doświadczyć wszystkich, zachwycających i niespodziewanych blogosławieństw, które Bóg dla nich przygotował.